Pożegnanie z Bieszczadami
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Także nasz pobyt w Bieszczadach. Wędrówka na Halicz kolejny raz nas totalnie przemoczyła i następny dzień poświęciliśmy na suszenie naszych butów. Poprzedniego dnia wieczorem i w nocy przeszły przez Bieszczady bardzo intensywne burze, a z rana można było przeczytać wiele wiadomości o zawalonych drzewach i rzekach błota, które spłynęły na drogi całkowicie je blokując na wiele godzin. Mimo tego i tak wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy w okolicę. Te wartkie strumienie płynące przy drodze zmieniły się w mętne rzeki, a brzegi porośnięte trawą były mocno wymyte.
Uwielbiam te zamglone lasy |
Ponownie skierowaliśmy się na Muczne, ale już nie do żubrów, pojechaliśmy dalej - na kraniec naszego polskiego świata. Rozważaliśmy spacer szlakiem opuszczonych wiosek i do źródeł Sanu, ale finalnie zrezygnowaliśmy, po tej intensywnej nocnej ulewie szlak na pewno nie był zachęcający do wędrówek, zostawiamy to miejsce na przyjemniejszą pogodę.
Zatrzymaliśmy się przy drodze i obserwowaliśmy graniczny San. Choć w znanej piosence KSU świat się kończy w Sokolikach, a dalej tylko las, to stojąc tam, przy granicy widać coś zupełnie innego. Łąki, pola, a pewnie z dobrego punktu widokowego może i zabudowania czy pociąg sunący po ukraińskich torach.
Wracając zatrzymaliśmy się nad potokiem Roztoki, gdzie obok współczesnego mostu znajdują się kamienne filary, które niegdyś dźwigały most dla kolejki wąskotorowej. Kawałek dalej jest też miejsce widokowe, ale my pojechaliśmy do cerkwi w Smolniku. To miejsce jest piękne, samotna świątynia na wzniesieniu. Zjeżdżając na główną drogę usłyszeliśmy dziwny chlupot, zatrzymaliśmy się i w potoku Smolniczek robił się malutki "gejzer". Pierwszy raz coś takiego zaobserwowaliśmy i nadal nie mamy pojęcia co to było. Czy ktoś wpompowywał wodę, czy w dnie było jakieś źródełko, które zaczęło wydawać wodę ze zwiększoną siłą po nocnej ulewie. Ciekawe i zastanawiające.
Dzień spędziliśmy na relaksie, nastawiając się jak najneutralniej do wyjazdu. Choć pogoda nam nie dopisała, tak jakbyśmy tego oczekiwali, ale wciąż było pięknie i wielokrotnie będziemy wracać wspomnieniami do tamtych dni. Najbardziej żałujemy pochmurnych nocy, nie mogliśmy doczekać się obserwacji bieszczadzkiego nocnego nieba, gwiazdy wręcz oślepiają blaskiem. Nie przesadzone jest określenie Bieszczadów jako najciemniejszy punkt na mapie Polski. Bez latarki pod ręką ani myśl wyjść po zmroku w Ustrzykach Górnych. Po raz ostatni z nadzieją wyjrzałam przez okno, ale nad głową tylko chmury i nagle błysk gdzieś wśród drzew. I znowu ciemność. Na myśl od razu przyszły błędne ogniki prowadzące nieuważnych wędrowców na manowce. Po chwili zaczęło się ich pojawiać więcej, już nie było mowy o przewidzeniu. Rozpoczął się taniec świetlików i raz po raz błyskały w trawie i krzakach. Pierwszy raz miałam okazję obserwować te owady. I choć gwiazd na niebie nie było widać, to te w trawie dawały popis.
Dzień wcześniej tu było sucho |
Poranek dnia kolejnego był smutny, spędzony na leniwym śniadaniu i pakowaniu. Było pochmurno i mżyło. Żal było jechać, ale jeszcze tu wrócimy.
Podsumowując przez te kilka dni przeszliśmy ponad 70 km, a nasza prędkość to około 3km/h. Nie jesteśmy jakimiś wyczynowcami, idziemy swoim tempem - na tyle szybko, aby się nie zamęczać, na tyle wolno, aby podziwiać otaczające piękno.
Spotkaliśmy na poboczu pisklę, prawdopodobnie drozda. Krzyczało z głodu, ale smutne było to, że leżało na ziemi, a nie w gnieździe - nie było dobrze opierzone jeszcze. Zlitowałam się i dałam mu muchę, którą pochłonął jakby w brzuszku miał czarną dziurę i po chwili krzyczał do mnie, że chce więcej, a much brak w pobliżu. Zauważyliśmy dorosłego drozda, który czaił się w gałęziach z dziobem pełnym dorodnych dżdżownic. To musiał być jego rodzic, więc odetchnęliśmy z ulgą, bo pisklak nie był pozostawiony na pastwę losu i odeszliśmy na tyle, by dalej obserwować porę karmienia. Współczuję ptasim rodzicom tak żarłocznego potomstwa.
Zapraszam także tutaj:
0 komentarze