Bieszczady - Bukowe Berdo 25.06
Kolejny dzień, kolejny raz prognozy pogody nie wyglądają zachęcająco. Ale i tak postanowiliśmy ruszyć na szlak. Tym razem na Bukowe Berdo. Dzień był pochmurny z lekkimi przejaśnieniami, ale wcześniej sporo padało.
Wyruszyliśmy niebieskim szlakiem z punktu Widełki, który ma zmieniony przebieg ze względu na wycinkę i zrywkę drzew. Tego dnia szlak był straszny, zaczynając od przeprawy przez dość wartki strumień, nie było na nim żadnych kładek czy chociażby kamieni, po których można by przeskoczyć. Albo szło się wodą, albo szukało innego miejsca, które okazało się być miękkim i zapadającym błotem. Szorowanie butów poprzedniego wieczora poszło na nic.
Niestety szlak dalej ciągnął się rozrytymi, błotnistymi kałużami niemal do samej granicy Parku Narodowego. Potem tylko miejscami bywało większe lub mniejsze błoto, aż do samego wyjścia na Połoninę.
Wypogodziło się i poprawiła widoczność, dookoła można było zaobserwować poszczególne szczyty: Halicz, Tarnicę, Krzemień i Połoniny: Caryńską i Szeroki Wierch. Choć deszcze padające na Ukrainie mogły powodować lekki niepokój.
Ludzi na szlaku bardzo mało, nie jest jak na Caryńskiej czy na Tarnicy, że maszerują całe wycieczki, ale im bliżej szczytu, tym tych ludzi przewijało się coraz więcej. Bukowe Berdo wygląda inaczej niż pozostałe połoniny, jego boki porośnięte są karłowatymi krzewami jarzębin, w których skrywają się głośno śpiewające ptaki, a na wydeptanej ścieżce pojawiają się tropy racic.
Przechodzimy całe Berdo stając tuż na przeciwko Krzemienia na popas i podziwianie widoków. Niestety z każdą chwilą pogoda na horyzoncie coraz bardziej się psuła. Najpierw przez Tarnicę przewijały się chmury, zaraz potem zaczęło lać na Haliczu. Stwierdziliśmy, że czas najwyższy na powrót tym samym szlakiem. Pomimo uciekania przed deszczem ucięliśmy sobie mała drzemkę w ostatnich promieniach słońca zaraz przed wejściem pod drzewa. Jak to tak być na połoninie i nie zalec na trawce wśród jagód. Ech i znów powrót tymi błotnistymi szlakami.
Bukowe Berdo ma swój klimat, coś specyficznego. Nieco odmienne od Caryńskiej czy Rawek, ale nadal czuć w nim Bieszczady.
Gdzieś w połowie drogi do parkingu jednak złapał nas deszcz. I to z gradem! A co zrobić, trzeba dalej maszerować i to nie tylko błotem, a także strumieniami, które zawsze muszą sobie upodobać spływanie szlakami. Schodząc trochę inaczej niż wchodziliśmy, starym przebiegiem niebieskiego szlaku i dzięki temu znaleźliśmy ruiny starego mostu przerzuconego przez strumień. Oczywiście jak już zeszliśmy przestało padać i wyszło słońce. Jakże by inaczej...
Tego dnia przeszliśmy niemal 20 km, niby nie dużo, ale chodzenie po błocie jest bardziej męczące i oczywiście mniej przyjemne. Ale każda pogoda w górach ma swoje uroki, prawda?
0 komentarze