Bieszczady - Połonina Caryńska 26.06


Długo zwlekaliśmy z wejściem na Połoninę Caryńską, marzyła nam się taka pogoda jak w zeszłym roku, słoneczna i przyjemna. Wyruszyliśmy dość późno, około godziny 9, gdyż z przeczuciem wróciłam się po kurtkę. Początek dnia zapowiadał się przepięknie, słoneczny i niemal bezchmurny. Na szlaku trochę błota, bo przecież dzień wcześniej trochę padało.




Zaczęliśmy tak jak rok temu, szlakiem czerwonym z Utrzyków Górnych. Idąc teraz mieliśmy porównanie jak się zmieniliśmy jako wędrowcy, jak wygląda aktualnie nasza wydolność i kondycja. O dziwo zauważyliśmy całkiem sporą poprawę, część drogi przez las przeszliśmy z bardzo niewieloma postojami na zadyszkę i ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że już zaraz wychodzimy na Połoninę.




I pogoda nadal była dla nas łaskawa, troszkę wiało, ale ciepłe Słońce grzało w plecy. Na szlaku spotkaliśmy niewiele osób, ale im bliżej najwyższego punktu Połoniny, tym było ich więcej. Robiliśmy dużo zdjęć, marzyły mi się takie piękne i letnie jak zeszłoroczne, ale jakby nie patrzeć jesteśmy o miesiąc wcześniej, niż wtedy, więc krajobraz też jest inny. Wszystko zieleniło się soczyście, pachniało ziołami i kwiatami.



Będąc mniej więcej w połowie Połoniny zauważyliśmy coraz większą ilość chmur zbierającą się dookoła i lekkie opady deszczu w dolinkach. Tym razem zdecydowaliśmy się zejść zielonym szlakiem w kierunku Studenckiej Koliby, ale najpierw musimy zdobyć najwyższy punkt Caryńskiej. Pogoda ciągle się pogarszała, ale na szczycie ludzi było bardzo dużo, a i coraz więcej przychodziło czerwonym szlakiem z Brzegów Górnych. Odpoczywając na boku, z dala od gwaru, obserwowaliśmy chmury napływające nad Połoninę Wetlińską.



Po chwili była prawie niewidoczna, a i nad nami zaczęły kłębić się chmury. Raz po raz coś z nich skapnęło. Ruszyliśmy zatem w kierunku naszego zejścia. Chmury dosłownie nas goniły, Połonina znikała nam za plecami, a wiatr się wzmagał. Kurtka zdecydowanie się przydała.

Chatka Puchatka na Połoninie Wetlińskiej


Tą drogą szliśmy jako jedyni. Początek był dość stromy i śliski. W końcu ulewa rozhulała się na dobre i musieliśmy założyć nasze foliowe płaszczyki. Gdybyśmy wiedzieli, że szlak będzie aż tak zalany i zabłocony to zastanowilibyśmy się nad tą drogą, ale nie było już sensu się wracać. Płaszczyki się lekko podarły na ostrych gałęziach jałowców, które gęsto porastały boki ścieżki. Wielkie krzaki jagód kusiły dorodnymi owocami, ale ulewa trwała nadal, a droga jakby nie miała końca. Większość terenu, przez który przechodziliśmy to dawne pola i pastwiska, teraz powoli zarastające drzewostanem. Stare buki są nienaturalnie powyginane i porośnięte guzami, gdyż niegdyś były podgryzane przez zwierzęta wypasające się łąkach.


Na pewno nie będzie zaskakujący fakt, że deszcz całkowicie ustał, gdy zaczęliśmy się zbliżać do końca ścieżki. Ciepłe podmuchy wiatru z łąk lekko nas muskały na ostatniej prostej przed Kolibą.
Z lasu wychodzimy na utwardzoną drogę, w lewo prowadzi ona w kierunku bacówki i ścieżki historycznej do nieistniejącej już miejscowości Caryńskie, w prawo idziemy do Koliby na coś ciepłego do picia i posiłek.



Kolejny raz uciekaliśmy z Połoniny przed deszczem i kolejny raz nie udało nam się uciąć porządnej drzemki na trawie, więc po posiłku zmogło nas zmęczenie i senność. Chwila z zamkniętymi oczami na twardej ławeczce dodała nieco sił przed resztą drogi. Plan mieliśmy wracać autobusem z Bereżków, więc zeszliśmy żółtym szlakiem prowadzącym do pola namiotowego w tejże miejscowości. Ledwie wyszliśmy na szlak, a już się nawkurzaliśmy od ilości błota. Szlak znowu został rozryty przez pojazdy od wyrębu i zrywki drzew, na dodatek  był on połączony ze szlakiem konnym, więc oprócz błota trzeba było uważać na inne niespodzianki. Najbezpieczniej, choć niepoprawnie, szło się bokiem ścieżki przez krzaki. Zabrałam ze sobą spory kawał pnia drzewa z korą, który przydał się jako kładka na strumieniach, na których nie było wygodnych kamieni do przeprawy.



Zawsze odnosiliśmy wrażenie, że w górach wszystko rośnie dorodniejsze, ale byliśmy zadziwieni dorodnością "kurek" (pieprznik jadalny), które rosły na skarpie obok ścieżki. Były one kilka razy większe od tych, które spotykamy w naszych okolicznych lasach. Aż żal było je zostawiać, ale zrobiłaby się z nich miazga.


Bieszczady kryją w sobie dziesiątki nieistniejących już wiosek. Są one teraz tylko punktem zaznaczonym na mapie, stertą niezidentyfikowanych kamieni, wielowiekowymi drzewami czy zdziczałymi krzewami owocowymi. Ile razy przechodziliśmy koło miejsc, w których jeszcze przed wojną tętniło życie. Teraz z rzadka mówią o tym jedynie tabliczki na szlakach i informacje wyczytane w literaturze.


Na przystanku wsłuchiwaliśmy się w trele ptactwa i wpatrywaliśmy się niski lot jaskółek, autobus się lekko spóźniał, ale na nasze szczęście nie musieliśmy w ogóle na niego czekać, bo znowu załapaliśmy się na podwózkę. Jeśli jesteśmy zmotoryzowani i mamy możliwość zabrania kogoś kawałek, to warto to zrobić, jak tylko możemy to staramy się innym pomagać w takim przypadku, a i nam inni też pomagają.


Kto wie ile lat może mieć ta jabłonka, jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak potężnego pnia
Tego dnia przeszliśmy 17.5 km, gdyby nie to błoto na zielonym szlaku z Caryńskiej, to byłaby to bardzo przyjemna droga, ale niestety w tym roku nie mogliśmy mieć wszystkiego i dzień bez deszczu byłby cudem.

  • Podziel się:

Może Ci się spodobać

3 komentarze

  1. Piękne zdjęcia. Bieszczady mając moc przyciągania. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi jeszcze dane je odwiedzić i znów poczuć ten zapach, dotknąć falujących trwa i poczuć klimat zachodzącego słońca...
    Pozdrawiam Was gorąco :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy bardzo. Nas Bieszczady rozkochały bez pamięci, ciągle wspominamy i marzymy o przeprowadzce...
      Pozdrawiamy!

      Usuń